piątek, 31 grudnia 2010

Kmiecie, smerdowie i koniec roku

Przed z lekką górką 10 laty na konferencji poświęconej podsumowaniu dokonań polskiej mediewistyki XX w. prof. Przemysław Urbańczyk w legendarnym już głosie w dyskusji gromko zachęcał młodych, by rzucali się starym do gardła, by odważnie kwestionowali utarte poglądy, by wreszcie wszyscy przestali już gadać o "tych kmieciach i smerdach" i wzięli się za większe tematy. Pomijając fakt, że ówczesne 'młode wilki' były przerażone tymi wymaganiami, to, jak na ironię, w zasadzie wizja dyskutanta spełniła się o tyle, że kwestiami z zakresu historii społecznej wcześniejszego średniowiecza, w tym zwłaszcza ludności zamieszkującej wsie, nikt się niemal nie zajmuje. Sięgnięto po tematy większe, i dobrze, ale - i tu przewrotność rzeczy istych wychodzi - porzucając badania nad społecznością wiejską pozostawiono je w zasadzie w kształcie nadanym im przez prof. Buczka, Lalika, Modzelewskiego. Wprowadzone przez nich rozwiązania modelowe - sieć osad służebnych, wolna w większości ludnośc wiejska, nieliczne grupy niewolnych etc. - właściwie trwają niezmienione od lat 70. XX w. Co więcej, Dusan Trestik i Barbara Krzemińska przeszczepili je z pewnymi modyfikacjami do dziejów Czech i Węgier. O ile jednak w Czechach toczy się teraz ciekawa dyskusja nad początkami funkcjonowania społeczeństwa wczesnośredniowiecznego, wywodząca się właśnie od kwestionowania tych modeli i innych, równolegle tam funkcjonujących (Zemlicki, Novotnego itd), u nas panuje cisza. I gdy w Czechach bardzo aktywnie rozwijają się studia nad kształtem społeczeństwa w całym średniowieczu i okresie nowożytnym, u nas... jakby mniej.
Rzecz nie w tym, że od kwestii aktywnych studiów nad tym - wiejsko-społecznym - tematem zależy przyszłość naszej kultury i cywilizacji, a przynajmniej historiografii. Idzie mi raczej o pewną równowagę badań, o której warto pamiętać: jeśli zarzucamy w naszych badaniach jedno pole, to ono nie obumiera. Wchodzi w relacje z innymi teoriami, problemami i analizami, ale w kształcie raz utrwalonym, w oparciu o dawny stan badań. W rezultacie nijak się ma do współczesnych badań. I opieranie ich o te dawne ustalenia wypacza wyniki, prowadzi do błędnych uogólnień. Brak uważności w odniesieniu do procesu produkcji wiedzy o świecie może więc doprowadzić do sytuacji, w której technokratyczne społeczeństwo będzie funkcjonowało w ramach absolutnie nieracjonalnych mitów, mentalności i urządzeń społecznych. A nieracjonalność to podstawa konfliktu ze światem otaczającym i społecznością samą w sobie - i strat wydajności produkcji.
Ostatecznie więc na koniec roku patrząc na priorytety MNiSW, które skupiają się wokół wprowadzania kolejnej reformy, oraz wyniki kolejnych "plusowych" konkursów, które faworyzują bezwzględnie nauki ścisłe, o życiu i o ziemi, myślę, że czas wracać do smerdów, ratajów i kmieci. Nie ma wyjścia. No, chyba, że chciałbym, by moje dzieci stąd szybko wyjechały - a tego, jako dziadek in spe (w dalekiej dość pszyszłości mam nadzieję) - bym sobie nie życzył. Amen.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Holocaust i etyka historyka

Na marginesie spotkania, o którym pisałem w poprzednim poście: czy każdy powód jest dobry, by poruszać w każdy sposób każdy temat? Czy odmowa uznania za prawomocne i właściwe zajmowania się w pewien sposób, z pewnych pobudek pewnymi tematami jest tłumieniem wolności słowa? Ponieważ oto ostatnie zostałem oskarżony w trakcie i po spotkaniu, ośmielam się - nie będąc specjalistą od historii najnowszej - zabrać głos w sprawie wolności badań historycznych.
Wbrew wietrzącym wszędzie spisek i zmowę ja tę wolność widzę w naszym kraju na każdym kroku. Sęk w tym, że wolność nie oznacza jeszcze umiejętność. Wyobraźmy sobie przez chwilę wolność wykonywania zawodu lekarskiego. Każdy ma prawo uznawać się znawcę swego ciała i głosić na temat tego ciała różne teorie: że ma trzy nogi, czułki na głowie itp. Co jednak począć, gdy ktoś przechodzi od ciała swego do bliższego zainteresowania ciałami innych i głosi, że wie, jak je leczyć? Lepiej niż wykwalifikowani lekarze? Że ci ostatni tylko kłamią i on zapalenie płuc wyleczy mantrami lub cukrzycę I stopnia okładami z gryki? Wariat czasami nieszkodliwy, ale czasami śmiertelny. Mówić może co chce, ale co robić, gdy ogłosi się lekarzem, aktywnie zacznie zniechęcać chorych do słuchania ich, w zamian zaś nakłoni ich do leczenia ich dzieci - bo o nich samych już mniejsza - nowatorskimi metodami? Dalej zgadzamy się na wolność słowa i leczenie gorączki przez wkładanie dzieci do rozgrzanego pieca chlebowego (że wspomnę lektury polonistyczne)?
A co z politykami? Gdy kłamią o sobie nawzajem, obrzucają się pomówieniami i wyzwiskami - cena ich zawodu, można rzec. Ale co wtedy, gdy używają losów i nazwisk zwykłych ludzi, gdy kłamią o nich, ich życiu i personalnie ubliżają im i ich pamięci? Gdy zachęcają do nienawiści? Gdy - w imię prawdy - rzucają bezpodstawne, oparte o plotki oskarżenia zasłaniając się dobrem publicznym, lecz mierząc w zwykłych obywateli? Czy to też jest godna szacunku wolność słowa? Czy gwałt na godności bezbronnych?
Czy można z takimi skrajnymi przypadkami porównać zajmowanie się przeszłością? Według mnie - jak najbardziej. Ten,kto uważa się za historyka lub popularyzatora historii bierze na siebie odpowiedzialność za współkształtowanie tożsamości grup społecznych i jednostek. Występując z autorytetem specjalisty - czy to historyka, czy bezwzględnego dociekacza amatora - decyduje o wizji przeszłości, która będzie przyjęta jako częśc składowa świadomości współobywateli (mniejsza o to, czy zaakceptowana, czy kontestowana), a tym samym będzie kształtować ich postawy wobec teraźniejszości i zachowania w przyszłości. Historycy - w sensie: głoszący wizje przeszłości z autorytetu nadanego przez społeczność - mogą wykreować owładnięte maniami, nie związane z rzeczywistością społeczeństwo. Społeczność chorą i groźną dla otoczenia. Ani naukowcy w tym cechu, ani popularyzatorzy nie są wyniosłymi badaczami w białych kitlach nie związanymi z realiami społecznymi. Przeciwnie, w tkankę życia społecznego jesteśmy zanurzeni swoimi poglądami, a równie mocno swoją postawą bardzo głęboko.
Czy zatem wszystko wolno pod osłoną hasła wolności słowa? Historyk wieków odleglejszych żeruje na zmarłych, na ich losach, na ich godności. Historyk dziejów najnowszych żywi się także czasem i wspomnieniami żywych. W obu przypadkach problem odpowiedzialności jest jednak podobny: dotykamy intymności i godności ludzi, a to, jak się z nią obchodzimy, jest znakiem dla naszych odbiorców, czytelników chłonących wiedzę o przeszłości. Szacunek za szacunek, gwałt za gwałt - tu nie ma wymówki, to my podejmujemy decyzje, a ludzkie losy nie są tylko znakami na papierze.
No i właśnie - jak badacz przeszłości może zajmować się rzeczami godzącymi w ludzką godność, chwilami strasznymi i wydarzeniami odzierającymi z człowieczeństwa ofiary? Czy ma być sędzią? To nie jego profesja. Tą jest szukanie prawdy i nie bez racji pisali starożytni - sine ira et studio: bez gniewu, bez umiłowania (stronniczości). Dzięki temu jest szansa na przekazanie więzi z ponadsubiektywną warstwą rzeczywistości wszystkim odbiorcom. Pytanie tylko: dla jakiego celu stawia swoje pytania? Czy pytając o nieślubne dzieci księży i łamanie celibatu chce poznać realne przyczyny ludzkich decyzji, dramatów i zjawisk społecznych? Czy działa na rzecz zrozumienia ludzi, których wykorzystuje? Czy zaspokaja swoje ego i zapotrzebowanie jakiejś społeczności, która chce krwi i igrzysk? Motywacja ma znaczenie i dla sposobu badania i dla jego zasadności. Rozrywka kosztem godności umarłych i żywych to rzecz niegodna, bo destrukcyjna dla funkcjonowania wspólnoty we wszystkich obszarach życia społecznego.
No i kończąc wracam do tytułu: czy powinno się stawiać pytanie o rzeczywistą liczbę ofiar komór gazowych Oświęcimia? Miliony, czy setki tysięcy? A może dziesiątki? Tak, uważam że można i trzeba, taka jest nasza powinności - ale wcześniej trzeba się jasno zapytać: po co stawia się to pytanie? I co chce się począć z odpowiedzią? Na wspomnianym spotkaniu słyszałem te pytania i widziałem jasno, expressis verbis wyrażony ich cel: zakwestionowanie tradycyjnych szacunków miało służyć pokazaniu, że Żydzi manipulują Holocaustem w celach materialnych, że są śodowiska, gazety, politycy, historycy im ulegli. Że żydowski spisek dławi wolność itd., itp. Antysemityzm karmiący się Holocaustem. Takie stawianie pytań uznaję za zachowanie amoralne, destrukcyjne dla społeczności, wykroczenie przeciw etyce historyka, szarganie godnością zamordowanych dla własnej, godnej najwyższej pogardy podniety.
Wolność badań historycznych stoi poza wszelką dyskusją. Jednak badanie ma tylko jedno uzasadnienie - dążenie do prawdy, do uchwycenia tego, co ponadsubiektywne. Jeśli chcemy czegoś innego - używajmy własnego życiorysu i zmarłych oraz żywych zostawmy w pokoju.

niedziela, 19 grudnia 2010

Strach i głośne słowa

Miałem nieprzyjemność uczestniczyć - na szczęście jako widz - w panelu poświęconym kontrowersyjnym wydarzeniom w historii najnowszej Polski. Jego przebieg przypomniał mi scenę z 'Pingwinów z Madagaskaru'. Kultowa dla mnie - Skipper zwraca się do króla Juliana: Czyny więcej znaczą niż słowa! Na co Julian odpowiada mu z bliska przez megafon: NIE JEŚLI SŁOWA SĄ WYSTARCZAJĄCO GŁOŚNE! No i właśnie. Dyskusja dotyczyć miała kwestii historycznych, sposobów narracji etc. Tak przynajmniej sądziłem. Ale okazało się, że jeden z panelistów, z akceptacją kolejnego i gorącym przyzwoleniem większości sali uznał, że jest to spektakl, w którym liczą się GŁOŚNE SŁOWA. Logika, merytoryczne argumenty, ba!, kultura i szacunek dla współdyskutantów - to wszystko furda. Liczy się spektakl, występ, w którym etyka obowiązująca historyka, minimum odpowiedzialności wobec tych, których losy wykorzystuje się dla własnych potrzeb - nie mają żadnego znaczenia.
No cóż, można powiedzieć - jego prawo. Ok, ale dla mnie gorsze było coś innego - że obserwatorzy, patrząc na ten żałosny spektakl ego obrażającego, miotającego się, bijącego na oślep - klaskali, niemal tupali z radości. Szoł, spektakl, adrenalina - jako wartość najwyższa, z definicji rzecz lepsza niż wywód logiczny, traktowany z pogardą, jako przejaw kunktatorstwa, miękkości. Jejku, niczym powtórka z lat 30-tych, 50-tych, 60-tych XX w. i dzielnych chłopców w dzielny sposób dzielnie szukających twarzy do plucia i bicia.
I najgorsze - to fakt, że niemal nikt nie sprzeciwił się temu, głosu nie zabrał, śmieszności i anachronizmu sceny obnażyć nie chciał... Ale może i racja, może to wszystko miało ponadczasowy wymiar: logika, ratio przegrywać musi z uwodzącym - przynajmniej na chwilę - brakiem zahamowań? Oby nie, oby nie tego nasi studenci nauczyli się z tego spotkania.