środa, 7 listopada 2018

Ustawa 2.0 w praktyce? Nie 'jak' ale 'po co' mamy się zmieniać!

Niniejszy wpis powstał ze zmęczenia jałowością dyskusji, deklaracji władz wszystkich szczebli naszej Akademii i poczuciem sterowania dyskursem w kierunku formalnych wyznaczników i cech naszej działalności. Uważam, że dajemy się tym zepchnąć w złym kierunku, że dyskurs zawłaszcza ambicjonalne i formalne rozumienie świata nauki. Nowa ustawa nie jest ani złem ani dobrem samym w sobie. Będzie szansą lub przekleństwem - to nasz wybór! Dokonajmy go, proszę, mądrze.

Wpis dedykuję zwłaszcza przyjaciołom z Warszawy i całej mojej Almae Matris.


               Nowa Ustawa o Nauce i Szkolnictwie Wyższym nie przyszła nagle. Większość podstawowych zapisów i szczegółowych założeń znaliśmy od mniej więcej pół roku. Tak, to prawda, że kluczowe rozporządzenia ogłaszane są po wejściu w życie Ustawy z dużymi zmianami w porównaniu z konsultowanymi projektami. Utrudnia to, zwłaszcza w kontekście ewaluacji działalności naukowej, naszą aktywność. Ale to nie zmienia podstawowego faktu: nie możemy mówić o zaskoczeniu, że wraz z wejściem w życie nowego prawa dotychczasowe ramy działania naszej Uczelni muszą ulec zmianom. Przymus zmian organizacji Uczelni możemy oceniać negatywnie. Ale istotne pozostanie tylko pytanie, czy tak jako wspólnota, jak i poszczególni jej członkowie mamy szansę coś istotnego zyskać na ich wprowadzeniu?

               Pytania o skutki zmiany filozofii organizacji uczelni - z rozproszonej, mającej wiele ośrodków władzy na scentralizowaną - są istotne. Podobnie jak namysł nad rolą poszczególnych organów zarządzających Uczelnią, relacji między grupami pracowniczymi czy przebiegiem procesów zarządczych, dydaktycznych i wspierających badania naukowe. Nie sądzę jednak, by w tej sytuacji pierwsze pytanie dla naszej wspólnoty brzmiało - jaki kształt nadać strukturom Uczelni? Dzielić czy łączyć wydziały i instytuty? Jak zapisać w Statucie i dokumentach powiązanych stare i nowe tradycje administracyjne? Dekomunizować? Wprowadzać więcej stanowisk czy zostawić tylko te, które wymienia ustawa? Walczyć o wykreślenie z niej tego czy innego przepisu? Nawet pytanie o tworzenie lub nie federacji z innymi uczelniami wydaje się wtórne.

Ważniejszym, podstawowym zagadnieniem  jest - w jakim celu zmieniać naszą Uczelnię?

               Pamiętajmy, że musimy przyjąć te zmiany, które narzuca sama Ustawa i związane z nią rozporządzenia. Przykładowo, czy nam się to podoba, czy też - jak mi - nie, ewaluacja jakości badań będzie prowadzona w skali całego Uniwersytetu, w określonych przez Ministra dyscyplinach. Nic na to nie poradzimy. Ale już szczegółowe konsekwencje tego stanu rzeczy zależą od nas. Politechnika Gdańska zapowiada wprowadzenie nowej struktury wydziałów, zgodnej z ministerialnym podziałem dyscyplin. Uniwersytet Warszawski chce powołania Rad Dyscyplin, które będą przeprowadzać postępowania na stopień doktora i doktora habilitowanego oraz organizować ramy oceny pracowników. Ani jedna, ani druga decyzja nie jest narzucona przez Ustawę, lecz jest wynikiem wcześniejszych konsultacji i dyskusji zespołów przygotowujących lokalną wersję zmian pożądanych przez władze. Tam, gdzie stan obecny w zakresie funkcjonowania uczelni uznano za niesatysfakcjonujący, podejmuje się próby zmian, które mają wesprzeć w możliwie dynamiczny sposób rozwój jakościowy badań i dydaktyki. Czy zmian trafnych - to zależy od szczególnej sytuacji uczelni, otoczenia, celów wzajemnej współpracy.

               Co zatem chcemy osiągnąć na uczelniach, z mojej perspektywy - na Uniwersytecie Wrocławskim, dostosowując nasze życie do nowej Ustawy? Odrzucam myśl, że powinniśmy zadowolić się mimikrą, działaniami pozorowanymi w celu zaspokojenia oczekiwań Ministerstwa na spektakularne przemiany „starego” w „nowe”. Takie działanie pochłonie czas i energię, a wygeneruje co najwyżej nieporozumienia i wzrost problemów zarządczych. Bez premii za tę cenę. Skoro chaos i tak nadciągnie, bo skala zmian jest olbrzymia a organizacja, jaką jest Uniwersytet, jest mało elastyczna i słabo przygotowana na absorpcję zmian, to spróbujmy w zamian wprowadzić mechanizmy niwelujące nasze bolączki i wspierające projakościowe zmiany oddolne w zakresie tak badań naukowych, jak i dydaktyki.

               Czy potrafimy wskazać, co blokuje na Uczelni potencjał pracowników w obu tych obszarach, równie istotnych dla wspólnoty? Co utrudnia aktywność już zaangażowanych i co sprawia, że niektórzy spośród koleżanek i kolegów nie przejawiają aktywności ani w rozwijaniu jakości badań, ani w budowaniu nowoczesnej dydaktyki? Czy mamy dość odwagi, by sami przed sobą na te pytania odpowiedzieć? Ale bez tych odpowiedzi nie liczmy na pozytywny kierunek zmian! A pamiętajmy - już obecna ewaluacja pokazała, jak zwodnicze są posiadane wartości jakości badań. Obecne zmiany sposobu ich wyliczania mogą gruntownie zmienić medialno urzędniczy obraz jakości badań. I zaważyć na przyszłości Uniwersytetu, jeśli ewaluacja doprowadzi do uzyskania przez którąkolwiek z dyscyplin obecnych na Uczelni kategorii B, odetnie nas od możliwości przekształcenia w uniwersytet badawczy. A danej dyscyplinie odbierze prawa do przeprowadzania przewodów doktorskich i kolokwiów habilitacyjnych.

               Powtórzę: rzecz nie w tym, żebyśmy - myśląc o reformie Uczelni - kształtowali naszą działalność pod kątem zmiennych wizji urzędników Ministerstwa. Ministrowie przemijają, a o naszej przyszłości decydują dużo bardziej stabilne kryteria: autorytet naukowy i publiczna rozpoznawalność badaczy, zespołów i szkół naukowych oraz opinia pracodawców i studentów ściśle wiążąca ocenę uczelni z sytuacją i oceną miejscowości, w której studiują. Powinniśmy więc przede wszystkim być gotowi na wyzwanie, jakie już u schyłku ubiegłego stulecia rysowało się wyraźnie - wejścia jako równy partner w ramy międzynarodowego życia naukowego oraz włączenia się w przemiany życia społecznego i gospodarczego zgodnie z naszą misją i naszymi wartościami. Czy z ręką na sercu możemy powiedzieć, że mój - nasz Uniwersytet w pełni zrealizował i realizuje swój potencjał w ramach obu tych problemów?

               Nie zamierzam nikogo pouczać, jak ma wyglądać jego uczelnia, jak zorganizować życie nam i naszym wychowankom. Nie ma jednej na to recepty, bo tak jak poszczególne uczelnie, tak i wydziały i instytuty naszego Uniwersytetu żyją w różnych uwarunkowaniach. Ale dostrzegając i coraz boleśniej odczuwając - tak jako zwykły pracownik, jak i uczestnik grupy współadministrującej Uczelnią -  problemy, jakie nas dotykają, nie mogę milczeć widząc szansę na przełamanie impasu, poczucia stagnacji jakie ogarnęło nasze środowisko. Jeśli więc mamy wprowadzać zmiany, to spróbujmy zmierzyć się z

- atomizacją i słabym związkiem ze sferą publiczną życia naukowego i dydaktyki na Uniwersytecie, brakiem szerszych dyskusji naukowych w instytutach i na wydziałach, przekraczających granice grup badawczych a ożywiających całe środowisko. Bez żywego, czasami ryzykownego ruchu naukowego, który włącza pracowników etatowych, doktorantów i studentów oraz otoczenie społeczne - zwłaszcza absolwentów i... media - Uniwersytet nie będzie postrzegany ani jako ośrodek najwyższej jakości badań, ani wysokiej jakości dydaktyki. Bez realnej, podkreślam: realnej!, współpracy z dużymi aktorami społecznymi i gospodarczymi głos konkretnej uczelni nie będzie dostrzegany w debacie publicznej;

- słabym, w zasadzie nieistniejącym umiędzynarodowieniem i absorbcją pochodzącej z zewnątrz kadry naukowej i dydaktycznej. I nie chodzi tu o troskę o wskaźniki, ani o leczenie wrocławskich kompleksów regionalnej stolicy lub krajowej prowincji, ale o realne skutki tego stanu rzeczy dla życia Uczelni. Pracownikom trwającym od dekad w dobrze znanej, oswojonej i stabilnej strukturze badań i dydaktyki Uniwersytetu potrzeba jak świeżego powietrza spotkania z innymi praktykami, innym spojrzeniem jako impulsem do zmiany własnej aktywności naukowej i dydaktycznej. Bezwzględnie w dyscyplinach zakorzenionych w polskim środowisku naukowym potrzeba osób, które wskażą praktyczne drogi wyjścia poza nią, nauczą nowego spojrzenia na sposób prowadzenia badań  i kształtowania praktyk publikacyjnych;

- brakiem systemowych, stałych i jasno określonych zachęt do projakościowych zachowań pracowników zarówno naukowych, dydaktycznych, naukowo-dydaktycznych, jak i administracyjnych. Ministerstwo w swych działaniach operuje na poziomie grup, słabo dostrzegając ich wewnętrzne zależności. Ale społeczność zbudowana jest z jednostek, które warto wspierać, jasno wskazując korzyści płynące z większego wysiłku w pracy na rzecz wspólnoty;

- brakiem jasno określonych, powszechnych i egzekwowanych zasad oceny wszystkich kategorii pracowników, które byłyby ściśle powiązane z pierwszym zagadnieniem. Przy tym nie chodzi tu o myślenie negatywne - w kategoriach karania i budzenia poczucia zagrożenia. Długofalowo spowoduje to jedynie straty w postaci fali mimikry, przystosowywania się do chwilowych kryteriów. Potrzeba nam wyraźnych wzmocnień pozytywnych. Życie Uczelni powinno dążyć do czegoś radykalnie odmiennego niż uśrednienie i wtopienie w tłum - do działań śmiałych, ale mierzalnych i komunikowanych otoczeniu jako wspierające nie osobisty lub korporacyjny interes, lecz przyszłość całej społeczności - tej w i tej poza Uniwersytetem;

- kłopotliwym funkcjonowaniem wielu działów administracji centralnej, które znajdują swoje odbicie w kłopotach z realizowaniem podstawowych procesów dydaktycznych, finansowych i administracyjnych na poziomie instytutów i wydziałów. Nie oskarżajmy się, ale spójrzmy na realny kształt nie tylko załatwiania poszczególnych spraw w uczelniach, na długość, pracochłonność, rozłożenie prac na poszczególne kategorie pracowników, liczbę błędów generowanych nadmierną biurokracją, rozmyciem odpowiedzialności lub brakiem właściwej oceny sytuacji wynikającej z braku kompetencji i umiejętności pracowników zajmujących nieodpowiednie dla nich miejsca w strukturze;

- czasochłonnym, nieprzewidywalnym systemem administrowania opartym o zmienne decyzje kierowników poszczególnych szczebli władz uczelni. Brak zarządzania procesowego, opartego o jasne procedury i kryteria podejmowania decyzji, brak jasnej za nie odpowiedzialności, zaniechanie wdrożenia go nawet w ogólnych zarysach, długimi etapami, sprawia, że pracownicy mają poczucie wiecznej zależności od personalnych relacji z przełożonymi. Utrudnia to rozwiązanie pierwszego i drugiego zagadnienia, gdy pracownicy nie widzą zależności między jakością swojej pracy, a pozycją zawodową w zespole.

               Wymieniać można dalej, zapewne wielu z nas inaczej taki katalog by poukładało. Ale skupmy się przynajmniej na tych zagadnieniach. Duże czy małe wydziały, kolegia, rady, kompetencje - spróbujmy patrzeć na ich kształt pod kątem problemów, jakie możemy rozwiązać wprowadzając w życie nową ustawę.

Nie traćmy czasu na źle rozumianą politykę. Bo go, najzwyczajniej, nie mamy.
 

niedziela, 19 sierpnia 2018

O ustawie konstruktywnie. Struktura



Czy nowa ustawa wprowadza zmiany w zakresie funkcjonowania uczelni, które muszą prowadzić do odejścia od dotychczasowych zwyczajów? Moim zdaniem w niewielkim stopniu. Progi projakościowe zostały ustawione na tyle nisko, że w zasadzie wszystkie dotychczasowe uniwersytety zostaną uczelniami akademickimi (wystarczy jedna dyscyplina B+, art. 14, ust. 1). To, czy ktoś będzie formalnie uniwersytetem (co najmniej 6 dyscyplin minimum B+), czy też nie, chyba nie ma większego znaczenia (art. 16, ust. 3-4). Nie pociąga za sobą zmiany nazwy, a ustawa nie określa żadnych pozytywów bycia uniwersytetem. Problem może dotyczyć perspektyw studentów i pracowników zatrudnionych w uczelni. Zmiany mogą bowiem dotknąć zwłaszcza kształcenie doktorantów, które staje się niebezpiecznie mało stabilne. Zostawiając na razie kwestie edukacyjne, chciałbym zastanowić się, co dobrego oferuje ustawa w zakresie organizacji życia uczelni jako instytucji oraz na co warto zwrócić szczególną uwagę w trosce o przyszłość?

Wiele miejsca poświęcono krytyce rad uczelni. Po zmianach na wniosek komisji sejmowej i senatu to ciało zostało w większości pozbawione bezpośredniego wpływu na życie uczelni. Istotne kompetencje to wskazywanie kandydatów na rektora zaopiniowanych przez senat oraz zatwierdzanie sprawozdania finansowego i wykonania plany rzeczowo-finansowego (art. 18, ust. 1-2). Trudno mi sobie wyobrazić, by rada wskazała kandydatów niezgodnie z wolą senatu. W takiej sytuacji kolegium elektorów może doprowadzić do zerwania wyborów (brak konkluzywnego głosowania) i kolejnego wyboru kandydatów. Niebezpieczeństwo jednak istnieje, bo takie zamieszanie z pewnością nie służy sprawności zarządzania uczelnią. Stąd - o czym niżej - wielka waga odpowiedniego wyboru członków rady. Natomiast co do kwestii finansowych, to są to kompetencje obecnie znajdujące się w rękach Senatu. Jeśli zewnętrzni członkowie rady będą zainteresowani sposobem zarządzania uczelnią i mieli doświadczenie zarządcze w skali dużych przedsiębiorstw, ich uwagi w tej kwestii i w ogóle w sprawach zarządu finansowego mogą mieć kluczowe, trzeźwiące dla wspólnoty znaczenie.

Rada ma możliwość przekazywać sugestie środowiska zewnętrznego bezpośrednio organom zarządzającym uczelni i realnie wpływać na kształt współpracy z otoczeniem. Podkreślam tę realność, bo taką funkcję miały pełnić konwenty w myśl minionej ustawy, ale z braku jasnych uregulowań rozpłynęły się w administracyjnej płynności zarządzania uczelniami. Aby jednak tak się stało, by rada miała pozytywny udział w odbiorze uczelni i napędzała relacje jednostki z otoczeniem, trzeba dobrze przemyśleć, kto ma być jej członkiem. Ze strony otoczenia nie powinni to być przede wszystkim znajomi rektora lub wpływowych senatorów. Ta cecha może się przydać jako wyznacznik sympatii dla uczelni, ale to stanowczo za mało. Znajomi mogą nie chcieć zmian innych, niż chce samo środowisko uczelni. Niknie więc czynnik najistotniejszy - dopływy informacji z zewnątrz. Warto więc chyba myśleć o osobach, które mają zarówno sympatię dla uczelni jako takiej, jak i odpowiedni zakres oddziaływania na otoczenie określane jako sfera wpływów uczelni. A przede wszystkim - widzą bardzo konkretne przestrzenie współpracy korzystne dla obu grup - uczelni i otoczenia. Warto więc przedyskutować z kandydatami do rady, jak widzą swoje zadania w jej ramach. Podobnie członkowie rady z ramienia uczelni powinni być wybrani pod kątem swej wiedzy o potrzebach uczelni i znajomości zasad współpracy z otoczeniem. Bo choć rada nie jest kluczowym organem uczelni, powinna - i może! - uczelni pomóc. Czarnym scenariuszem będzie wybór martwej rady - znajomych i sympatycznych osób, które nie będą miały głowy i czasu do realnego wspierania uczelni. Stracona w ten sposób szansa może tylko pogłębić i tak dostrzegane rozczarowanie spowodowane rozziewem między deklaracjami chęci współpracy otoczenia z uczelniami i realnymi skutkami takiej współpracy.

Formalnie mocno wzmocniła się pozycja rektora. Nie wartościuję już, czy to dobrze, czy źle. Niewątpliwie osoba zainteresowana sprawnym zarządzaniem uczelnią zyskuje szereg narzędzi, które będą jej w tym pomocne. Może sama ukształtować cały skład kadry zarządczej uczelni czy wręcz ukształtować profil edukacyjny podległej jednostki (art. 23, ust. 2). Biorąc pod uwagę tempo zmian prawa i wymagań otoczenia, z którymi zderzamy, takie zwiększenie siły centralnego ośrodka może doprowadzić do sprawnego wdrażania wszystkich niezbędnych zmian. Zakres władzy budzi niepokój, ale w rzeczywistości także zgodnie z literą obecnej ustawy to rektor miał i ma przemożny wpływ na życie uczelni. Opowieści o niezależnych wydziałach to fikcja. Wydziały miały dokładnie tyle niezależności, ile zapewniała im tradycja uczelni i wola rektora. Bezpiecznikiem zawsze była równowaga sił w skali całej uczelni, w której każda grupa zdawała sobie sprawę z tymczasowości sytuacji politycznej. I to się nie zmieni. Niebezpieczną może być tylko taka sytuacja, w której rektor nie będzie miał pomysłu na zarządzanie uczelnią. Bo ani senat, ani rada nie będą w stanie narzucić kierunku rozwoju - realnego, nie postulowanego - bez autentycznego zaangażowania rektora. To, co dziś jest czasami możliwe - to jest działania projakościowe, nowatorskie w ramach wydziałów, w ramach nowej ustawy będzie trudne bez jednoznacznej współpracy rektora. To rodzi niepokój, bo bardzo wiele, więcej nawet niż dziś zależy od trafnego wyboru rektora uczelni. Zatem z jednej strony zyskujemy szansę na elastyczne działanie i większą, bezpośrednią skuteczność zarządzania uczelnią. Z drugiej mamy niebezpieczeństwo marazmu. Mniej obawiałbym się konfliktu między rektorem i innymi ciałami uczelni. Senaty z reguły podążały za rektorem i nie widzę przesłanek, by pod nową ustawą było inaczej. Kierownicy jednostek podrzędnych będą ściśle zależni od rektora. Wątpię, by z ich strony była możliwość jawnego, krytycznego działania wobec sprawującego urząd rektora.
Zresztą, rektor ma być osobą wybieraną tradycyjnie przez elektorów, a więc darzony zaufaniem większości wspólnoty. Dodatkowo kandydatury muszą być opiniowane przez senat. Nie jest tylko jasne, kto ma je zgłaszać? Wydaje się, że to pozostawiono statutom i tu warto się dobrze zastanowić, jak ma wyglądać ten wstępny proces. Może warto przemyśleć zgłaszanie kandydatów przez rady jednostek podrzędnych? Te swoiste prawybory określiłyby senatowi, jak szerokim poparciem cieszą się programy i osoby. Osłabiłyby też niebezpieczeństwo „wrzucania” kandydatów z zewnątrz, nieznanych bliżej wspólnocie. Możliwych rozwiązań jest jednak wiele i warto je dobrze przemyśleć, bez kopiowania dotychczasowych rozwiązań.

Mało szczęśliwa w nowej ustawie jest pozycja senatu. W jego kompetencjach zawarto większość dotychczasowych kompetencji senatu dodając szereg czasochłonnych i specyficznych pod względem wiedzy o dyscyplinach kompetencji rad wydziałów (art. 28.1). Pozytywnie oceniam znaczną liczbę zapisów dających senatowi możliwość zabrania głosu ostatecznego w strategicznych kwestiach dotyczących uczelni - statutu, zadań rektora i rady, wyboru członków rady, opiniowania kandydatów na rektora. Dobrze, że w ramach poprawek zezwolono na przekazanie radom jednostek podrzędnych kwestii związanych z prowadzeniem przewodów doktorskich i habilitacyjnych - o tym jednak niżej. Na senacie będzie spoczywać większa niż obecnie odpowiedzialność. Wraz z radykalnym osłabieniem pozycji dziekanów to senatorzy będą jako jedynie reprezentować przed rektorem i radą społeczność akademicką. Określenie szczegółów sposobu wyboru senatorów pozostawiono statutowi uczelni. Ale najważniejsze zapisy są w ustawie: udział w senacie poszczególnych grup wspólnoty akademickiej; zastrzeżenie, że wszyscy członkowie będą pochodzić z wyboru spośród grup tworzących wspólnotę akademicką (art. 29, ust. 3).

Sytuacja nie jest prostą. Wspomniane osłabienie pozycji dziekanów nie zmienia realiów: kierownicy jednostek podrzędnych będą nadal grupą mającą najpełniejszą wiedzę o realiach funkcjonowania uczelni od strony naukowej, dydaktycznej, finansowej i prawnej. Ich brak w senacie - nieważne, czy będą to nadal dziekani, czy dyrektorzy lub kierownicy jednostek - odbije się brutalnie na merytorycznym poziomie realizacji obowiązków zarządczych senatu. A jednocześnie stworzenie senatu z samych „funkcyjnych” osób mianowanych przez rektora uczyni z niego fikcję. Bez jasnego mandatu swojej społeczności, zależni bezpośrednio od rektora będą oni dyskusyjną gwarancją racjonalnego oglądu stanu i potrzeb uczelni i opartego o te dane wsparcia dla rektora i rady. Trzeba więc szukać rozwiązań pośrednich i tu każda wspólnota musi sama zdecydować - czy można jakoś zapewnić taki udział „funkcyjnych”, który zapewni merytoryczny wkład w aktywność senatu?, jaki udział niezależnych członków wybranych przez rady jednostek da mu siłę, by kierować się realiami, a nie marzeniami rektora i członków rady? Dotychczasowe rozwiązanie - członkowi senatu to dziekani i wybierani w zależności od liczebności grup na wydziałach reprezentanci wydziałów plus studenci i doktoranci - nie działało najlepiej. Senaty zazwyczaj podążały za rektorem, rzadko zdobywały się na samodzielne inicjatywy lub krytykę władz. Może warto więc przetestować inne rozwiązania? Dążyć do zwiększenia udziału niezależnych członków, wybieranych przez pracowników? Zapewnić im szkolenia merytoryczne przed podjęciem obowiązków i może nawet diety, by chcieli się angażować w obrady? Kto wie, może się uda? Warto próbować, bo senat będzie pełnił kluczową rolę w utrzymaniu względnej przynajmniej równowagi w życiu politycznym uczelni. Jeśli jednak pozostawi się osoby zarządzające jednostkami podrzędnymi poza senatem - jak zdaje się sugerować ustawa - grozi to osłabieniem merytorycznym senatu. Zwłaszcza, że jego skład jest kadencyjny i ograniczony do 2 kadencji pod rząd dla jednej osoby. Senatorowie - pracownicy naukowi - nie będą mieli bieżącej wiedzy o funkcjonowaniu uczelni. Będą działać jak zawodowi posłowie na Sejm w imieniu wyborców. Opinię o stopniu znajomości przez nich realiów życia kraju zostawiam Czytelnikowi.

Nieporozumieniem jest przekładanie obowiązku prowadzenia przewodów doktorskich i habilitacyjnych na senaty. To konsekwencja likwidacji wydziałów jako ciał ustawowo umocowanych oraz przeniesienia na uczelnie wszystkich kwestii związanych z dyscyplinami naukowymi. Dobrze jednak, że ustawodawca dał możliwość przeniesienia tych obowiązków na ciała kolegialne jednostek niższego szczebla. Należy zadbać, by statuty precyzyjnie określiły zasady, zgodnie z którymi poszczególne dyscypliny zostaną przypisane do konkretnych rad. Bo ustawa jasno wskazuje, że tylko jeden „organ uczelni określony w statucie” będzie mógł zastępować w danej dyscyplinie senat (art. 28, ust. 4). Co jest jasne przy tradycyjnych dyscyplinach nadal obecnych w nowym rozporządzeniu, jak historia czy archeologia, robi się kłopotliwe przy obecnych dyscyplinach, które w przyszłości mają być połączone. Muzykologia, kulturoznawstwo, historia sztuki... to wszystko jedna dyscyplina: „nauki o kulturze i sztuce”. Zatem musi być dla nich wszystkich utworzona jedna rada jednostki, która obejmie pieczę nad ich przewodami. Podobnie w innych „skumulowanych” dziedzinach. Naturalnym wydaje się przekazanie tych kompetencji w ręce jednostki nadrzędnej - wydziału - obejmującej wszystkie dyscypliny „skumulowane” w jednej, nowej dyscyplinie. Zresztą, nie musi to być wydział, może być szkoła lub instytut. Jeśli jednak ma wykonywać zadania senatu i realnie a nie formalnie pilnować poziomu doktoratów i habilitacji - musi być tworem powiązanym z konkretną jednostką struktury administracyjnej uczelni.

No i dochodzimy do wielkiego nieobecnego - wydziałów. Ustawa nie zakazuje ich istnienia. Osłabia natomiast brutalnie ich znaczenie. I może to dobre rozwiązanie dla mniejszych uczelni, które pozbędą się zbędnego szczebla zarządzania. Jednak w dużych uczelniach trudno mi wyobrazić sobie bezpośrednie zarządzanie przez rektora kilkudziesięcioma instytutami, kilku tysiącami wykładowców i kilkudziesięciu tysiącami studentów. Jak przeprowadzić bieżące spotkania zarządcze z kilkudziesięciu dyrektorami instytutów, by miały one sens inny poza rytualnym? Powyżej 12-15 osób trudno mówić o jakiejś merytorycznej dyskusji, bo brakuje po prostu czasu na wymianę zdań. Zatem nawet jeśli nie wydziały, to szkoły czy kolegia powinny zostać. Odrębną kwestią są zadania z nimi powiązane. Znów - w dużych jednostkach skrajna centralizacja finansów oznacza skostnienie i brak elastyczności zarządzania. Lepiej więc pomyśleć nad taką formą cedowania odpowiedzialności rektora, która zapewni mu kontrolę zarządczą w odpowiednim dla celów uczelni stopniu, ale da dziekanowi (kierownikowi szkoły,  kolegium) szansę na szybkie reagowanie na potrzeby swoich koleżanek i kolegów.

Można jednak też pójść dalej - pozostawić najważniejsze procesy administracyjne w strukturze wydziałów, ale te związane z życiem dydaktycznym i naukowym, najbardziej zindywidualizowane, przenieść bezpośrednio w kompetencje dyrektorów niższego szczebla. Po co dziekan ma podpisywać dyplomy studentów, dzielić pieniądze na badania, decydować o delegacjach, wydawaniu publikacji, pieniądzach na konferencje? To dyrektor instytutu, katedry czy pracowni powinni brać odpowiedzialność za sensowność takich decyzji i wydatków. Podobnie - to oni wiedzą, czy są w stanie zapewnić realizację projektów i kształcenie studentów. Wyjątkową sytuacją są procesy interdyscyplinarne - duże, wielowątkowe projekty, gdzie dziekan może gwarantować nadzór ponad strukturami podrzędnych jednostek. No i ogólne kwestie administracyjne, koordynowanie zmian, nadzór nad funkcjonowaniem jednostek, pełnienie funkcji ciała, do którego można się odwołać od decyzji kierowników niższego szczebla.

To jednak propozycja. Ustawa daje szansę na ukształtowanie struktury administracyjnej tak, by odpowiadała procesom zachodzącym w uczelni. Realna identyfikacja tych procesów, w tym określenie ich hierarchii w związku ze strategią uczelni powinny decydować o funkcjonowaniu struktury. Nie odwrotnie, struktura nie musi już definiować procesów zachodzących na uczelni! To wielka szansa, to możliwość tworzenia jednostek interdyscyplinarnych, typowo badawczych lub kierujących specyficznym kształceniem. Warto z tej szansy skorzystać - po dojrzałym namyśle nad celami i możliwościami uczelni. Brak wydziałów w ustawie to rewolucja w naszych przyzwyczajeniach - trzeba ją dobrze zrealizować!

Tę realizacje ma zapewnić statut uczelni. To kluczowy dokument, który w zasadzie przesądzi o przyszłości wspólnot. Wielka odpowiedzialność spoczywa na przygotowujących go, wielką powinni też mieć wiedzę o stanie jest uczelni i jej celach. Warto taki dokument dobrze przedyskutować, by wspólnota miała świadomość zmian, jakie ją dotkną - począwszy od struktury administracyjnej, przez sposób wyłaniania władz wszystkich szczebli, a nawet organizowania imprez i zgromadzeń na uczelni (art. 34, ust. 1). Statut zatwierdza senat na wniosek rektora i nie do końca może to szczęśliwa konstrukcja, ale daje szansę na uzgodnienie stanowisk i wypracowanie kompromisowego kształtu tego najważniejszego dokumentu uczelni. I w tym przypadku ogromna odpowiedzialność spoczywa na senacie - za reprezentowanie wspólnoty - i na rektorze - za dopasowanie statutu do wizji uczelni przyszłości.

Podsumowując tę część - ustawa daje wspólnotom wiele szans na głęboką, pozytywną zmianę. Na uelastycznienie sposobu zarządzania uczelnią i zejście w dół z decyzjami o charakterze indywidualnym, dotyczącymi kwestii naukowych i dydaktycznych. Wszystko to jednak wymaga głębokiej refleksji nad poszczególnymi krokami i realnego, głębokiego zaangażowania i merytorycznej sprawności wszystkich organów uczelni. Trzymam kciuki, spróbować na pewno warto!

sobota, 18 sierpnia 2018

Ewaluacja 2017-2020 - po co?


            Ponieważ zapowiadana wielka zmiana w nauce i szkolnictwie wyższym jest już tuż tuż, warto przyjrzeć się bliżej szansom i zagrożeniom, które może ona rodzić. Nie warto krytykować ustawy - ona jest i lepiej myśleć o tym, jak ją wykorzystać. O tym chciałbym wkrótce napisać. Ale palącą sprawą jest lobbing w sprawie rozporządzeń powiązanych a znajdujących się - przynajmniej formalnie - w konsultacjach. Opinie powinny na ich temat ogłaszać stosowne gremia i chwała im, jeśli to robią. Ale mnie one nie zadowalają. A czasami przeciwnie, pokazują, jak dalece zabrnęliśmy w tok myślenia narzucany przez MNiSW.
            Analizę projektu rozporządzenia MNiSW „w sprawie ewaluacji jakości działalności naukowej” wypadało by rozpocząć od określenia celów, jakie chce osiągnąć MNiSW wdrażając ten projekt i przeprowadzić pod kątem racjonalności obecnych w projekcie sposobów ich osiągania. Tradycyjnie jednak dla MNiSW cele są sformułowane oględnie i PRowsko, krótko więc o nich na końcu wpisu. Więcej wagi chciałbym poświęcić środkom służącym osiągnięciu tych celów, bowiem to one będą kształtować Akademię.

1. Zacznijmy od banalnej konstatacji: w trakcie minionej oceny system informatyczny, a właściwie - programiści stojący za jego działaniem - był odpowiedzialny za różnorodne błędy: od tworzenia fikcyjnych pracowników jednostek i przypisywanie ich osiągnięć lub brak takowych jednostkom, po usuwanie z dorobku jednostek osiągnięć pracowników i osób deklarujących afiliację do jednostki wbrew zapisom stosownego rozporządzenia. Tylko w niektórych przypadkach oceniane jednostki mogły te błędy skorygować. Jeśli nie zdecydowały się na odwołanie od przyznanej kategorii, nie były nawet ich świadome. Ale także w przypadku odwołania nie wszystkie, czasami oczywiste, błędy systemu były uznawane za takie przez rozpatrujących odwołanie. Jednostki w porównaniu do oceniających znajdowały się w dużo gorszej sytuacji. Już chociażby dlatego, że decyzje oceniających traktowano jako wiążące mimo trwania odwołania, co jest sprzeczne z podstawowymi zasadami odwołań zapisanymi w KPA.
            Było - minęło. Tyle, że projekt przewiduje pełne zaufanie do mechanizmu oceny bazującego na danych zawartych w POLON-ie (par. 2.1). Tak, jakby programiści kiedykolwiek i gdziekolwiek, a zwłaszcza w Polsce, dali podstawy do wiary w nieomylność systemów cyfrowych. Owszem,  projekt zakłada, że oceniane grupy będą miały 21 dni na przyjrzenie się przekazanemu zestawowi zdarzeń ewaluacyjnych wybranych przez algorytm optymalizujący i w przypadku braku zgody na zaproponowanie własnych zdarzeń, jak rozumiem - w zamian za inne zdarzenia (par. 14.2-3) - kierownicy jednostek będą mogli zgłaszać swoje propozycje. Tyle, że jeśli oceniający nie uznają tych zdarzeń za możliwe do wzięcia pod uwagę, zostaną one usunięte i nie mogą być zastąpione przez nowe (par. 15.2). A oceniający mają ogromną moc - mogą usunąć zdarzenie z listy „w szczególności gdy nie budzi wątpliwości, że nie jest ono związane z badaniami naukowymi prowadzonymi w podmiocie w ramach danej dyscypliny naukowej” (par. 15.3). Ale - czyjej wątpliwości nie budzi? Bo skoro jednostka je podała, to w jej ocenie należy ona do badań prowadzonych w jednostce. Oceniający wiedzą lepiej, niż sama jednostka, co się u niej bada? A skoro jest ryzyko utraty cennych zdarzeń do oceny, może lepiej się nie wychylać, nie denerwować i zgodzić na sugestię automatu? Odwołana uczą, że oceniający nie są skorzy do uznawania swoich błędów, a już zwłaszcza błędów systemu.
            Chciałbym być dobrze zrozumiany - nie uważam, że należy odrzucić udział systemu POLON w ocenie. Że jednostki są święte i zawsze podają poprawnie dane, nie oszukują i generalnie są wzorem sprawiedliwości. Czarne owce muszą się zdarzyć. Ale to działa w obie strony. Skoro zdaniem MNiSW jednostki się mylą i mataczą, to skąd przekonanie, że nieomylni i w 100% uczciwi - wobec kogo? - będą programiści algorytmów i oceniający jednostki eksperci? Po doświadczeniach dwóch edycji ocen, w których rosła rola programów, ja tej wiary nie podzielam. Obawiam się, że dominacja algorytmów i ministerialnego ciała oceniającego utrudni jednostkom przedstawienie swoich osiągnięć. Wolałbym więc zachować mieszany system, w którym jednak jednostka decyduje na podstawie wprowadzanych danych, co zgłasza do oceny. A POLON powinien jedynie jej pomagać dostrzec wartość punktową danych w czasie rzeczywistym, bez oczekiwania na moment oceny. No, chyba że zakładamy, że kryteria oceny zmienią się tuż przed oceną...
2. Liczby - tu w projekcie panuje dziwna dowolność. Z jednej strony autorzy projektu kładą nacisk na jakość badań i publikacji. Z drugiej gubią się w kryteriach tej jakości. Bo jeśli wyznacznikiem jakości ma być miejsce publikacji - czasopismo lub wydawnictwo - to
            a) po co ograniczono liczbę monografii branych pod uwagę w ocenie w naukach humanistycznych i społecznych (teologia nie jest nauką mieszczącą się w paradygmacie prymatu racjonalności i empirycznej obserwacji, stąd konsekwentnie ją pomijam) do 20% z 3N (par. 7.13.1) i 5% w przypadku innych nauk (par. 7.13.2)? To limitowanie osiągnięć w ocenie dotyka nie tylko humanistów. Przy wyliczaniu wartości projektów naukowych realizowanych w jednostce będzie brana pod uwagę tylko ich liczba równa N (par. 12.5). Ale dlaczego? A dlaczego nie 3N analogicznie jak przy publikacjach? Albo 1,5N? Takie myślenie zmusza do tworzenia dużych projektów, ale to nie zawsze jest korzystne dla badań i zależy od specyfiki dyscypliny (dla jasności - choć humanista, prowadzę duże projekty, zdecydowanie większe niż przeciętna w mojej dyscyplinie);
            b) po co wprowadzać dodatkową ocenę ekspercką „co najwyżej pięciu” monografii wydanych poza wydawnictwami „koncesjonowanymi” przez MNiSW (czyli poza listą MNiSW punktowanych wydawnictw) na wniosek kierownika jednostki, w danej dyscyplinie dziedziny hum.-społ.? Bo dobre badania mogą się ukazać poza listą ministerialnych wydawnictw? Naprawdę? O żesz... Ale w takim razie dlaczego pięć monografii? Bo to ładna cyfra? I dlaczego bez korelacji z liczbą N konkretnej dyscypliny w danej jednostce? Przecież dodatkowe punkty za pięć monografii gdy N = 10 będzie miało inne znacznie w ogólnej ocenie, niż gdy N = 200. W pierwszym przypadku 3N=30, 20% = 6, czyli niemal wszystkie monografie brane pod uwagę w trakcie oceny będą oceniane ekspercko bez wysiłku wydawania ich w wydawnictwach „koncesjonowanych”;
            c) po co zwiększać o 50% liczbę punktów dla nauk humanistycznych i społecznych za osiągnięcia w innych dziedzinach punktowanych na X? (par. 8.4) Przecież ocena będzie w dyscyplinach, więc jeśli w ich obrębie będzie jednakowa zasada punktacji (a będzie),  to jaki to ma sens dla meritum??? Czy książka lub artykuł będą warte 200 czy 200 + 200 x 0,5 nie ma żadnego znaczenia!!! Jedyne, czemu takie różnicowanie może służyć, to budowaniu fałszywej rywalizacji całych dziedzin o... punkty przyznawane przez MNiSW!!! Czy to nie jest aby „punktoza”? Czy naprawdę humanistom zrobi się lepiej, że zdobywają XXX punktów, tyle samo - lub prawie tyle samo - co informatycy, biolodzy, chemicy... Nie rozumiem tego...
            d) z jakiego powodu lepiej punktowane mają być monografie wydawane w wydawnictwach spoza listy ministerialnej, jeśli są rezultatem projektów finansowanych w konkursach NPRH i NCN a ogłoszonych po 1 stycznia 2019 r. (par. 6.2.1)? I one podlegać mają specjalnej ocenie jakości - a wcześniej opublikowane w ramach tych konkursów w wydawnictwach niekoncesjonowanych są z definicji skazane na „gorszość” i nie będą nawet mogły podlegać ani owej wewnątrzkonkursowej ani wewnątrzewaluacyjnej ocenie eksperckiej (par. 6.2.2)? A przecież to właśnie kierownicy grantów przyznanych przed 1 stycznia 2019 r. nie mieli szansy znać listy koncesjonowanych wydawnictw - dokładnie odwrotnie, niż kierownicy grantów przyznanych po tej dacie. O co tu chodzi?
            e) ale przede wszystkim - jeśli już zgadzamy się, że wydawnictwo wyznacza jakość publikacji, to jaka logika kieruje tymi, którzy ograniczają liczbę monografii branych pod uwagę w ocenie? Skoro tworzy się listy i określa jakość - po co tworzyć kolejne sita „jakości jakości”? Wspominałem o tym wyżej (punkt a), a przecież jest kolejne - w 4 publikacjach danego autora branych maksymalnie pod uwagę w ocenie tylko 2 mogą być monografiami, pracami zbiorowymi / pod redakcją lub rozdziałami w pracach zbiorowych (par. 7.7.1). Dlaczego? Czyli można być jednym ze stu autorów czterech publikacji w „Nature” (ostatni centyl, nie dzieli się punktów między autorów), na przykład statystykiem liczącym korelacje z danych wypracowanych przez zespoły badawcze, ale nie można uznać za dorobek jednego pracownika czterech monografii wydanych w najwyższej lub średniej światowej rangi wydawnictwach naukowych? Bo co? Bo monografię można ot tak napisać i wydać? No to przecież dlatego wprowadza się listy wydawnictw, żeby wyeliminować drukujące wszystko, co jest na papierze.
A może te wszystkie obostrzenia to wynik zwykłej ludzkiej niechęci decydentów, w tym kolegów z innych dziedzin, wobec tych bezproduktywnych humanistów i społeczników? Bo spójrzmy na to tak - a gdyby w kolejnym ministerialnym rozdaniu powiedziano - nauki stosowane i ścisłe będą oceniane na podstawie publikacji, w których nie więcej niż 20% to artykuły, reszta - monografie w uznanych wydawnictwach. Ma to sens? Nie trzeba zresztą aż takiej wyobraźni by wskazać marną logikę tych przepisów. Informatycy lobbowali za uznaniem materiałów z konferencji indeksowanych w bazie SCOPUS za równie wartościowych, co artykuły w czasopismach. I otrzymali zadośćuczynienie i w minionej i w planowanej parametryzacji. Nie chodzi więc już nawet o typ publikacji, ale siłę lobbingu? Czy siłę właścicieli SCOPUS-a? A może bezradność w określaniu cech „jakości badań”?
            Znów - uważam, że szukanie wyznaczników jakości to ważna sprawa. To prawda, że powstają monografie bez większej wartości. Ale już Sokal pokazał, że identyczny problem dotyczy czasopism, także najlepszych. Jeśli godzimy się na kryterium A - listę miejsc publikacji decydujących o jakości / punktacji publikacji - co pcha decydentów do wprowadzania dodatkowego kryterium procentowego typu publikacji? Święty Graal artykułu w czasopiśmie? Przekonanie o najważniejszej roli pisania krótko, zwięźle, w głównym nurcie, bez zastanowienia się, co z tego wynika dla ogólnej narracji kierowanej do odbiorców? Jeśli już chcemy używać słowa „punktoza” to taka działalność jest jej przykładem - o wartości badań decyduje nie ich odkrywczość czy wpływ na narrację danej dziedziny, jakość powiązanych badań determinowana specyfiką dyscypliny, lecz odgórna decyzja o rozdzielaniu punktów według sztucznych kryteriów. Nie widzę w tym cienia logiki i troski o rozwój myślenia naukowego w tym szarganym emocjami kraju.
3. Typy publikacji podlegające ocenie - o części pisałem wyżej.
            a) Dodam, że autorzy poszli śmiało do przodu, bo ocenie chcą poddać jako artykuł: „artykuł w czasopiśmie naukowym lub w recenzowanych materiałach z międzynarodowej konferencji naukowej, opatrzony aparatem naukowym”  (par. 6.4). Czyli każdy artykuł w materiałach z międzynarodowej konferencji jest artykułem wartym znacznie więcej, niż rozdział w monografii? Ale ten sam artykuł w materiałach z konferencji krajowej sam przez się nie jest już tyle wart? Czyli czas organizować międzynarodowe konferencje??? Dopiero w uzasadnieniu zmian czytamy o materiałach konferencyjnych indeksowanych w bazie SCOPUS etc. A jednocześnie mamy kuriozalny krok w tył - artykułem nie będzie już żadna recenzja. Żadna! Ktoś z piszących zastanawiał się, dlaczego tyle upominano się o punktowanie recenzji? Dobrych, z aparatem naukowym, wnoszących nowe rozwiązania problemów na bazie recenzowanych prac?
            b) Autorzy rozporządzenia idą naprawdę śmiało do przodu. Otóż do czasopism przypisane zostaną na sztywno dyscypliny (par. 7.12.1). Jedna? Dwie? I one będą mówić, czy publikacja w tym czasopiśmie należy do dorobku ocenianej dyscypliny, mieści się w 20% ‘obcych’ ale branych pod uwagę, czy po przekroczeniu 20% powinna zostać usunięta z pola widzenia. Biada tym, którzy prowadzą badania interdyscyplinarne! Biada jednostkom, których pracownicy publikują nie wiedząc, do jakiej dyscypliny czasopismo zapisze MNiSW! Biada!
            c) Ale to nie koniec. Otóż komputer lub specjaliści - ewaluatorzy będą wiedzieli wszystko o specyfice badań danej jednostki. Bowiem w ocenie pod uwagę będą brane tylko ‘monografie naukowe, których tematyka jest merytorycznie związana z badaniami naukowymi prowadzonymi w podmiocie w ramach tej dyscypliny’ (par. 7.12.2). I ot zagwozdka - nowych badań się nie przewiduje? Tylko kontynuację dotychczasowych? Czy też MNiSW będzie śledziło ogół badań w czasie rzeczywistym w jednostkach? Przeglądając pliki na komputerach pracowników? Ten sam zapis pojawia się w ocenie projektów realizowanych w dyscyplinie w danej jednostce. Tu też będą brane pod uwagę tylko te, których „tematyka jest merytorycznie związana z badaniami naukowymi prowadzonymi w podmiocie w ramach danej dyscypliny naukowej” (par. 12.2.1.b);
4. Wpływ na funkcjonowanie społeczeństwa i gospodarki - ale o co chodzi? O tak zwaną trzecią misję uniwersytetów? Bynajmniej. O wpływ publikacji „w szczególności w formie artykułów naukowych, monografii naukowych, raportów i cytowań w innych dokumentach lub publikacjach, związek między wynikami badań naukowych lub prac rozwojowych albo działalności naukowej w zakresie twórczości artystycznej a gospodarką, ochroną zdrowia, kulturą i sztuką, ochroną środowiska przyrodniczego, bezpieczeństwem i obronnością państwa lub innymi czynnikami wpływającymi na rozwój cywilizacyjny społeczeństwa”(par. 13.1). Konia z rzędem temu, kto wie, jak te opisy przygotować, co spodoba się oceniającym. Zwłaszcza, że mogą oni określić wpływ jako żaden, znikomy, lokalny, regionalny i globalny. Ergo wpływ „krajowy” = „globalny”? I jak mierzyć ten wpływ - poza cytowaniami, ale jak to mielibyśmy uchwycić bez polskiej bazy cytowań, nie mam pojęcia. Zresztą, o jakie cytowania chodzi? W prasie codziennej? Specjalistycznej? Raportach - ale jakich? Gmin? Wojewodów? Rządu? Komisji Europejskiej??? O co tu chodzi? Tylko o PR, żeby móc powiedzieć, że docenia się rolę społeczną nauki? No, jeśli tak, to ok. Jeśli naprawdę komuś chodzi o coś więcej, to powinien się bardziej przyłożyć!
5. Progi - kluczowe zagadnienie. Ale tu wszystko jest płynne. Komisja ustali je porównując osiągnięcia ocenianych jednostek na podstawie danych z parametryzacji. Czyli gonimy króliczka nie znając żadnego celu i punktu odniesienia. Tak było i nic się nie zmieniło. Tylko sytuacja się jeszcze bardziej skomplikowała poprzez dodatkowe kategorie i mnożniki. A więc nie będziemy planować badań, a raczej maksymalizować liczbę publikacji wysokopunktowanych w dorobku każdego pracownika. Czy to aby nie jest „punktoza”? Ale co ja tam wiem...
6. Uzasadnienie do zmian liczy niemal tyle samo stron, co sam projekt (27:25). Całość to strasznie pompatyczny PR, chyba już znak rozpoznawczy naszego Ministerstwa, i szkoda mi na to swojego i Czytelników czasu. Kilka więc tylko słów o deklarowanych celach:
a) „Nowy model ewaluacji kładzie nacisk na jakość i służy wspieraniu doskonałości naukowej rozumianej jako uczestnictwo w globalnym dyskursie akademickim”  - świetnie! Ale jak się to ma do limitowania liczby monografii, prac pod redakcją, rozdziałów? Także tych wydawanych w najlepszych zagranicznych wydawnictwach? Jak chce się to połączyć z usunięciem recenzji z oceny? Przepraszam, ale globalny dyskurs to chyba także ocena prac innych osób w prestiżowych czasopismach? Tam się jednak nie wysyła odręcznie napisanych uwag na prośbę autora recenzowanej pracy... A co z projektami międzynarodowymi? Konferencjami organizowanymi wspólnie z podmiotami zagranicznymi? To są elementy dyskursu? Bo w ocenie ich nie ma...
b) „Skutecznie niweluje także zjawisko tzw. „punktozy””. Przepraszam, ze śmiechu nie mogę pisać;
c) „Zwiększa się znaczenie artykułów naukowych publikowanych w czasopismach naukowych indeksowanych w bazach bibliograficznych o największej renomie na świecie” - a co to za cel? Czasopisma o największej renomie w danej dyscyplinie, ale poza bazami o największej renomie, już się nie liczą? Jak się to ma „międzynarodowego dyskursu”? I po co karmić Baala wydawców czasopism nowymi dyscyplinami, które mają swoje kanały informacji od dekad i wieków inaczej ustawione? No po co??? Bo inni tak robią? No, to zaiste naukowe podejście...
d) „Ponadto nowy model ewaluacji będzie uwzględniał tylko najlepsze publikacje poszczególnych naukowców, co będzie zachęcało badaczy do wykorzystania swojego potencjału do prowadzenia badań naukowych na możliwie najwyższym poziomie i publikowania ich wyników w prestiżowych czasopismach naukowych lub w formie monografii naukowych wydawanych przez wydawnictwa przestrzegające najwyższych standardów etycznych i naukowych”. No tu mamy jedno kłamstwo i jeden sen o potędze. Kłamstwo - system będzie uwzględniał 4 publikacje najwyżej punktowane dla każdego naukowca, z tego tylko 2 monografie, prace pod redakcją lub rozdziały. Ale to nijak się ma do „najlepszych publikacji”, chociażby przez ograniczenie liczby monografii i rozdziałów. A przede wszystkim - i to się łączy z drugim, podkreślonym członem zdania - MNiSW nie ma wiedzy absolutnej i na szczęście nie decyduje też o etyce zawodu naukowca lub wydawcy. Może o tym śnić. Ale faktycznie może najwyżej wprowadzać własne hierarchie i zmuszać nas do ich obserwowania. I tylko tyle;
e) ale już zupełnie oniemiałem czytając, że zadaniem zasad nowej ewaluacji miało być „uwzględnienie rozwiązań zachęcających do prowadzenia badań interdyscyplinarnych na wysokim poziomie”. Że co proszę? Przecież cała nowa procedura ruguje skutecznie wszelką interdyscyplinarność i kładzie bezwzględny nacisk na dyscyplinarność. No, już nawet PR powinien znać granice...
d) wisienka na torcie: co to jest magiczna „punktoza”? Nie jest nią otóż ukierunkowywanie badań na zdobywanie punktów ministerialnych. Bynajmniej. Jest nią „presja na publikowanie i redagowanie w dużej liczbie nisko punktowanych kanałów publikacji”. Genialne! A Ministerstwo Wojny to Ministerstwo Miłości! No przecież!

A dalej jest już pustka. Powtarza się zapisy rozporządzenia dodając dużo wypełniacza. Żadna ze zgłoszonych wyżej wątpliwości nie została tu wyjaśniona. A szkoda. Bo moja krytyka nie oznacza, że nie widzę dobrych stron nowej procedury. Doceniam ograniczenie publikacji do maksymalnie 4 dla pracownika, co daje oddech na pisanie innych prac, niż te poddawane ocenie. Doceniam próbę różnicowania wartości publikacji książkowych. Tylko to wszystko jest robione bez myśli i związku z deklarowanymi celami. Znów będziemy oceniani post factum. Ba! Za publikacje w czasopiśmie przed ogłoszeniem nowej listy można będzie otrzymać 10 punktów, a już za publikację rok później - 50... lub 5. W przypadku monografii mamy kompletne wróżenie z fusów. Nie wiemy, które wydawnictwo dla MNiSW jest godne szacunku i etyczne, a które nie do końca bądź wcale. Nie zgadzam się, że to nie ma znaczenia, bo wszyscy powinniśmy najlepiej jak potrafimy prowadzić badania. To nie ma nic do rzeczy! MNiSW coraz głębiej i coraz mniej komplementarnie z poprzednimi latami modeluje nasze zachowania publikacyjne. I to nie jest do końca złe. Gorzej, że w tym działaniu tak skupiło się na genialności przyjętych rozwiązań, że umyka mu rozbieżność między wskaźnikiem a naturą badań. A tą nadal jest - mam nadzieje - poszukiwanie prawdy o naszym świecie i dzielenie się tą wiedzą. Niekoniecznie w czasopismach z bazy SCOPUS.
            Ale, może się mylę. Może już celem istnienia Akademii jest podnoszenie miejsc w rankingach i samopoczucia polityków, którzy w końcu będą mogli przypiąć medal i etykietki za punkty i wpływy? I będą mogli pokazać społeczeństwu puchar lub dyplom za coś wymiernego w tej nudnej i niezrozumiałej nauce? Kto wie? Kto wie!

środa, 14 lutego 2018

List otwarty do prof. dr hab. Aleksandra Bobko, sekretarza stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego

List otwarty do prof. dr hab. Aleksandra Bobko, sekretarza stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego
Wrocław, 14.02.2018 r.,
Szanowny Panie Ministrze,
              
               W dniu 23 stycznia 2018 r. Pan Minister przygotował odpowiedź na zapytanie posła Jarosława Kaczyńskiego dotyczące likwidacji listy B ministerialnego wykazu czasopism. Pan Minister wskazał, że likwidacja wpisuje się w działania na rzecz umiędzynarodowienia i otwarcia nauki „z jednej strony na świat zewnętrzny (...) ale również na globalny świat nauki”. W pełni te działania popieram.
               Jednak przechodząc do szczegółowej argumentacji wskazał Pan Minister, że „w istocie rzeczy problem listy B najsilniej można zaobserwować w naukach społecznych oraz humanistycznych”. I dalej - „Brak polskich badań nad europejską historią oraz kulturą powoduje, że polski punkt widzenia na sprawy ważne dla tworzenia europejskiej tożsamości jest niezauważalny czy pomijany w międzynarodowych dyskursie” (pisownia oryginalna).
               W tym jednym zdaniu znajdziemy jedną, podstawową nieprawdę. Nikt, kto zna dorobek polskiej historiografii, nie powiedziałby, że polscy badacze nie prowadzili bądź nie prowadzą badań nad historią oraz kulturą Europy. Jest to tak dalece sprzeczne z rzeczywistością, że w zasadzie nie da się z tym polemizować. Jacek Banaszkiewicz, Bronisław Geremek, Halina Manikowska, Henryk Samsonowicz, Jerzy Strzelczyk, Bogdan Suchodolski - garść nazwisk z mojego, badacza średniowiecza, pola. Garść, bo za nimi stoją setki prac ich koleżanek, kolegów, uczniów... To dzięki nim, Panie Ministrze, Polacy dowiedzieli się, czym różniło się polskie średniowiecze od europejskiego. I jak około roku 1000 dwa światy na wieki zrosły się kulturowo i cywilizacyjnie. Kto więc, jeśli nie polscy historycy, pisał o międzynarodowym wymiarze chrztu Polski? Kto opisał na tle europejskiego schyłku wieków średnich polską „złotą jesień średniowiecza”? Kto?
               Niestety, kolejne zdanie Pana listu wprawiło mnie w jeszcze głębsze zdumienie. Czytamy dalej: „Nieobecność polskich naukowców na arenie międzynarodowej prowadzi do tego, że są nam narzucone inne narracje, które mogą marginalizować znaczenie polskiej kultury i historii. Powinnością badaczy zorientowanych na kulturę narodową oraz historię regionalną winno być nie tylko badanie lokalnych ojczyzn w sposób cechujący się doskonałością naukową, ale również pokazywanie światu bogactwa polskiej kultury oraz prezentowanie na forum międzynarodowym polskiej racji stanu”. Panie Ministrze, nie wiem, kto przekazał Panu fałszywy obraz rzeczywistości, ale z mojej, szeregowego badacza perspektywy wynika, że polscy historycy są obecni w międzynarodowej dyskusji nad historią od okresu międzywojennego. Że nawet w czasie PRL-u dokonania polskich mediewistów, ba!, nowatorskie propozycje badania kultury materialnej i przemian społecznych oddziaływały bardzo silnie na europejskie środowisko mediewistyczne. To prawda, że po 1989 r. polscy historycy zyskali dostęp do ogromnej literatury, morza informacji i inspiracji, które wielu z nas wciągnęło - a czasami zatopiło. Ale też dzięki temu mogliśmy zacząć rozmawiać z kolegami z zachodniej Europy, mówić jednym językiem pojęć i idei. I nawet wówczas nie brakowało pomysłów oryginalnych, które - to prawda - nie znajdowały wiele wsparcia w oficjalnych strukturach administracji państwowej. Dla których nauka była przedłużeniem polityki społecznej. Gdy jednak myślę - znów - o swoim drugim polu badawczych, historii Śląska - nie znajduję słów, by wyrazić swoje zdumienie przedstawioną interpretacją naszego dorobku. Od lat polskie badania historii Śląska są głęboko zakorzenione w dyskusji z badaczami z Czech i Niemiec. Czy ktoś nam „narzuca narrację” w toku tej dyskusji? O tak, racjonalność, stan źródeł, przedmiot dyskusji. I tylko one.
               Bo, Panie Ministrze, proszę mi wybaczyć śmiałość, ale nie rozumiem, jak zarządzający nauką 30 niemal lat po upadku opresyjnego systemu politycznego mogą mówić, że rolą nauki jest prezentowanie „polskiej racji stanu”? Nigdy po 1989 r. nie słyszałem tak szczerego i tak sprzecznego z samym sednem etosu badacza, w tym historyka, nakazu - bo co innego sugeruje zwrot „winno być”? - ze strony ludzi władzy jak ten, który zacytowałem. Panie Ministrze, przysięgałem szukać prawdy i szerzyć światło i wielkość ludzkiego umysłu ponad wszystko inne, ponad pustą sławę i ziemskie dobra. Nie rozumiem, jak Pan Minister, badacz, może wymagać od koleżanek i kolegów, by z przekazujących podstawową dla naszej kultury wartość - szacunek do prawdy - stali się  propagandzistami. Tak się nie godzi. Tak skrajny, ordynarny relatywizm o silnym zabarwieniu politycznym budzi moje zgorszenie.
               Dalszego ciągu Pana wypowiedzi nie chciałbym oceniać. Doceniam dążenie do ułatwienia międzynarodowej współpracy naukowej. Nie doceniam działań, które przełożą się na wymuszanie publikowania przeciętnych prac w czasopismach, gdzie nikt do nich nie zajrzy. Doceniam publikowanie tak poza granicami Polski, ale i w Polsce w językach obcych -  jeśli ma to związek z potrzebami nauki. Nie z polityką. Nie wiem, kto podał Panu Ministrowi dane, zgodnie z którymi „w roku 2014 publikacje w języku angielskim stanowiły 78% publikacji wszystkich publikacji (sic!) z nauk humanistycznych i społecznych badaczy z Flandrii (po niderlandzku opublikowanych było 16% wszystkich publikacji). W Finlandii publikacje po angielsku stanowiły 68%, w Norwegii 61%, w Czechach 26%, w Słowacji 25%, a w Polsce 17%”. Pomijam dobór, bo przecież można by i powiedzieć, że w Wielkiej Brytanii publikacje po angielsku stanowiły 98% (2% gaelic), a humanistyka w Niemczech i Francji chylą się ku upadkowi, bo tam dominują języki lokalne w humanistyce. Tyle, że to byłaby demagogia. Bo ja nie potrafię wskazać ani korelacji między procentem publikacji anglojęzycznych a jakością badań, ani nawet żadnej światowej bazy danych reprezentatywnej dla całości nauk humanistycznych, nie mówiąc o połączeniu z naukami społecznymi. Nie znam też żadnej bibliografii, która objęłaby całość piśmiennictwa. Natomiast tak, można takie wyliczenia tworzyć w oparciu o bazy danych czasopism indeksowanych w tych bazach. Można, tylko czego to dowiedzie poza samopotwierdzeniem danych z tych baz? Pytam, bo ja nie wiem.
               Ale, Panie Ministrze, przede wszystkim nie rozumiem stwierdzenia „Proponowane rozwiązania nie likwidują lokalnego dyskursu naukowego, a  jedynie nadają mu charakter uzupełniający/dodatkowy”. Czy przez lata - i słusznie! - nie wskazywano, że badacze powinni zaangażować się we współpracę z lokalnym otoczeniem społecznym? Czy w nowej ocenie jednostek naukowych współpraca z tym otoczeniem nie będzie jednym z trzech kluczowych obszarów oceny? Czy wreszcie mamy my, historycy, traktować „lokalny dyskurs” (jak wiele protekcjonalizmu w tym określeniu!) kultury polskiej jako dodatkowy? A więc nie mamy szukać prawdy dla naszych współobywateli? Wspieranie naszej, narodowej kultury ma być „dodatkiem” do propagowania „polskiej racji stanu”???
               Panie Ministrze, nie wierzę, że to Pan napisał ten list i nakazał go rozesłać do jednostek naukowych w całym kraju. Jest on niezborny, pełno w nim iteracji (powraca kilka razy obrona przed oskarżeniem o „pomniejszanie ważnej roli języka polskiego”) i zwykłych błędów składniowych oraz literówek. Byłbym zobowiązany, gdyby Pan Minister zechciał odciąć się od stwierdzeń, które podważają etyczny wymiar i dorobek pokoleń polskich historyków. Tych, dzięki którym polska kultura przetrwała i rozwijała się nieprzerwanie przez dekady swojej historii. Uprzejmie proszę - jako zwykły historyk, członek cechu - o przemyślenie zasad komunikacji z otoczeniem, a głębiej - pomysłów na komunikowanie o planowanej zmianie.
               Przeżyliśmy wielu ministrów podważających naszą wiarygodność. Wszyscy odeszli. My zostaliśmy. I piszemy historię. W zgodzie z prawdą. Bez polityki. A czy będziemy to czynić w monografiach, czy artykułach w czasopismach z tej czy innej listy? Obyśmy robili to w zgodzie z etyką, etosem i warsztatem.

               Przemysław Wiszewski